"Bóg, który dał nam życie, dał nam wolność."
MINISTERSTWO ZARABIA CENNE DEWIZY
W rozmowie z redakcją „WPROST” (nr 21/2000, „Fałszywe recepty”) minister gospodarki p. Janusz Steinhof powiedział m.in., że „... każda złotówka wydana na promocję naszych towarów zwiększa eksport o sześć złotych.” Tę myśl redakcja ujęła w ramkę i wyeksponowała w tekście wywiadu, uznając najwidoczniej, że trudno o bardziej przekonujący argument na rzecz przedsięwzięć promocyjnych. Istotnie, na pierwszy rzut oka rzecz przedstawia się atrakcyjnie: każda zainwestowana w promocję złotówka daje zwrot w postaci 6 złotych eksportu – zarabiamy, niewielkim nakładem, 5 złotych. Po namyśle przychodzi jednak refleksja, że produkcja wyeksportowanych dóbr musi przecież kosztować. Jeśli przyjąć, że koszty eksporterów wynoszą 90 procent ceny sprzedaży, to cała operacja zamyka się, niestety, saldem ujemnym. Strona polska – jak się niegdyś mawiało – na którą składają się eksporterzy i podatnicy finansujący promocję, ponosi koszty produkcji – 5 złotych i 40 groszy – i koszty promocji – 1 złoty: razem 6 złotych 40 groszy. Jej przychód to 6 złotych wpływów z eksportu. Strata wynosi zatem 40 groszy, co stanowi 6,7 procent wartości sprzedaży. Dla porządku dodajmy, że rentowność produkcji w sektorze przedsiębiorstw wynosi w Polsce nie 10 procent, lecz zaledwie 1 procent (dane GUS za rok 1999).
Nie sadzę, żeby w Ministerstwie Gospodarki nie przeprowadzono powyższego prostego rachunku. Jeżeli mimo to minister uważa, iż warto wydawać publiczne pieniądze na promowanie eksportu, to dlatego – przypuszczam – że dzięki temu Polska może i traci złotówki (a właściwie 40 groszy), ale zyskuje „cenne dewizy”. W podświadomości pokolenia, którego pogląd na świat ukształtował się w Polsce Ludowej, a do którego wraz z panem Ministrem mam zaszczyt się zaliczać, pojęcie „cennych dewiz” zajmuje pozycję szczególną. Przez dziesiątki lat dewizy były w Polsce nie tylko cenne, w istocie były bezcenne. W tamtych czasach przeciętne wynagrodzenie równowartości 30 dolarów pozwalało utrzymać rodzinę, mieszkanie, samochód i jeszcze, niekiedy, to i owo odłożyć. Nic przeto dziwnego, że dewizy otaczano swoistym kultem, tym bardziej, że niektóre dobra w ogóle nie były za
złotówki dostępne. Dopiero reforma monetarna Leszka Balcerowicza z przełomu lat 1989/90 zredukowała tę absurdalnie wysoką siłę nabywczą walut obcych do rozsądniejszych rozmiarów. Dzisiaj nikt – świadomie – nie wymieniłby równowartości swojego dziennego wynagrodzenia na jednego dolara (ponieważ można zań kupić co najwyżej dwa bilety tramwajowe). Ale w podświadomości ciągle żywy jest, dzisiaj już niczym nieuzasadniony, ów bałwochwalczy stosunek do zachodnich środków płatniczych, którego drugą stronę stanowi przecież lekceważenie i brak szacunku dla waluty własnej. To z tego powodu akceptuje się stratę 40 groszy, pod warunkiem, że w zamian dostaniemy do dyspozycji jakąś – mniejsza o to jak wielką – ilość „cennych dewiz”.
Krzysztof Dzierżawski